Następnym celem naszej podróży było „active center” jest to dość popularna atrakcja turystyczna Jordanii. Malownicze, bardzo wysokie, wąskie przełęcze miedzy blokami skał po których płynie silny strumień wody to podobno wymarzone miejsce dla osób lubiący sporty ekstremalne, gdzie można uskuteczniać, szybkie, niebezpieczne spływy kajakowe, my niestety nie załapaliśmy się na tę atrakcje, ponieważ, ilość wody w kanionie była zbyt duża a prąd za silny co przekładało się na brak bezpieczeństwa tegoż dnia. Nie tracąc czasu postanowiliśmy zbliżyć się do głównej atrakcji Jordanii czyli starożytnego miasta wykutego w skałach zwanego Petrą, tak aby z samego rana móc spokojnie bez tłumów turystów oraz dających się we znaki upałów. Zaklepaliśmy nocleg w oddalonej o 80km wiosce. Dotarliśmy na miejsce tuż po zachodzie słońca, czyli idealnie na kolację, która była w formie szwedzkiego stołu, kilka potraw do wyboru od hummusów różnego rodzaju, po kozie sery wszelkiego typu, świeże oliwki, dopiero co wypiekane pity, na deser baklawy, miodowe kulki i cudowna herbata z cynamonem. Po kolacji usiedliśmy przy ognisku, zapaliliśmy shishe obserwowaliśmy gwiazdy i staraliśmy się wypytać tubylców o ich kulturę, kuchnie, tradycje i przyzwyczajenia, to było świetne doświadczenie. Robiło się pozno gospodarz zaprowadził nas do namiotu, w którym nie było prądu ani kontaktów, dostaliśmy lampę naftową i bardzo ciepły koc, który chronił nas przed zimnem. Dawno nie spaliśmy w takich warunkach, ostatni raz chyba na obozie wędrownym w gimnazjum, niby nic a taka noc w namiocie z lampą naftową sprawiła nam bardzo dużo frajdy.
Pobudka przed świtem, szybkie mycie zębów, śniadanie mieliśmy już spakowane na drogę i ruszamy do Petry oddalonej od o 80km. Droga od obozowiska w którym nocowaliśmy była położona pośród malowniczych skał, wschód słońca, fajna muzyka, o pogodzie już nie będę wspominał „tak to można żyć” stwierdziliśmy w tym samym momencie z moją dziewczyną.
Na miejsce dotarliśmy zgodnie z przewidywaniami przed godziną 6:00, idealnie, prócz nas jeszcze tylko dwa inne samochody na parkingu, zapakowaliśmy wodę, owocę i ruszyliśmy.
Pierwszy przystanek sklep z chustkami na głowę, Aneta nie miała, żadnej czapki a słońce mimo wczesnej pory zaczynało delikatnie przypiekać, więc postanowiliśmy potargować się z lokalnym kupcem. To była zażarta licytacja z 25 dinarów zeszliśmy na 15. Myśląc, że zrobiliśmy „deal” życia z uśmiechem ruszyliśmy w stronę pierwszych zabytków starożytnego miasta Nubijczyków wykutego w skałach.